czwartek, 7 czerwca 2012

Schizowa noc w obozie Muszkieterów...



     Po dotarciu do High Camp'u 4850m n.p.m Sławek pokazał nam nasz nowy pokój. Mój mąż wykonanie pokoju skwitował jednym zdaniem "Daria i Natalia zbudowały by to lepiej" (to są moje bratanice). Fantazja budownicza przerastała, tą którą spotkaliśmy w Chinach. Na suficie co druga belka była powycinana. Tak sobie pomyśleliśmy, że pewnej zimy chyba zabrakło im drewna i postanowili się jakoś poratować wycinając belki podtrzymujące sufit ;) Ale co się dziwić, nie łatwo tu o opał, trzeba go nieść z dolnych partii, a przecież to nie jest takie łatwe i do najtańszych też nie należy.


     Pokój nie różnił się od tych, w których ostatnio nocowaliśmy. W swym asortymencie meblowym na stanie miał tylko łóżko. Przeważnie nikt tu nie zostaje dłużej niż na jedną noc, więc nie potrzeba tu szafek czy też jakichś stoliczków, a może je też spalili. Po małym odpoczynku poszliśmy zjeść zupkę z solidnie sproszkowanego  grillowanego kurczaka. Mieliśmy nadzieję, że w zatłoczonej jadłodajni usłyszymy w którą stronę rano mamy iść. Gdyż tym razem nawet wszystko wiedzący na temat trekingu Michał, nie wiedział w którą stronę mamy ruszyć. I tak też się stało. Przy jedzeniu dowiedzieliśmy się, że nasz znajomy przewodnik, którego poznaliśmy na trasie i z którym przegadaliśmy cały wieczór przy kozie w Lower Pisang wyrusza jutro o 5 rano. Uknuliśmy niecny plan podczepienia się pod jego ekspedycję. Czekało na nas trudne podejście, ponad 6h marszu (dla mnie śmiało można było dodać jeszcze ze dwie godzinki). Pierwszy etap trasy był do przejścia po ciemku. Szlak był niebezpieczny w ciemnościach. Na jego oblodzonej nawierzchni nie trudno było o poślizg, trzeba było zachować dużą ostrożność. Pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 3:45.

     Głowa strasznie mnie bolała, więc po posiłku zamiast podziwiać widoki i robić zdjęcia, poszłam sobie uciąć popołudniową drzemkę, trzymając się zasady "sen najlepszym lekarstwem". Po przebudzeniu pogoda niestety się popsuła, a ból głowy nie ustał. Około 16h udaliśmy się do jadalni, by posiedzieć w cieple, poczytać książkę i porobić notatki. W jadalni nie tylko się jadło, było to miejsce spotkań turystów, było tu ciepło w odróżnieniu do pokoi. To tu właśnie nawiązywało się nowe znajomości międzynarodowe. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu zjawili się nasi znajomi z Krakowa, których poznaliśmy na trasie, Janeczka z Szymonem. Zrobili sobie spacer do High Campu dla aklimatyzacji, gdyż bowiem z powodu złego samopoczucia Szymka, zdecydowali spać obóz niżej w Thorang Phedi 4450m n.p.m. Cieszyłam się ogromnie, że będziemy nadal razem szli, bardzo się zaprzyjaźniliśmy i miło było nie być jedyną "lady" w grupie :)
     Siedząc w jadalni wokół nas można było zaobserwować rozwijająca się w różnych stopniach chorobę wysokościową. Było tu sporo ludzi, gdyż jak wcześniej wszyscy turyści rozpraszali się po Guest House'ach w całej wiosce, to tu wszyscy spotkali się w jednym miejscu. Na tej wysokości było tylko jedno miejsce noclegowe, taki jeden wielki obóz. Choroba wysokościowa się nie certoliła, powalała kogo chciała, czy to był chłop wysoki i silny jak dąb z dredami na głowie, czy też drobna kobitka w wieku około 50 lat. Naprzeciwko mnie, siedziała nad talerzem z jedzeniem, ściskając się za głowę z załzawionymi oczami i katarem pewna Japonka. Było mi jej bardzo szkoda. Mówiłam jej, że musi się zmusić do jedzenia. Dla przypomnienia: jednym z objawów choroby wysokościowej jest brak apetytu.
- Musi pani jeść i dużo się śmiać - radziła Bella - To bardzo pomaga, śmiech to jedno z najlepszych lekarstw na chorobę wysokościową, dostarcza Pani wtedy więcej tlenu.
- Ja wiem, ale jest mi naprawdę trudno. (Gdyby ktoś mi takie rzeczy doradzał, jakbym to ja była w takim stanie, to bym mu chyba przywaliła. No... ale nie ma to jak wysoka kultura japońska).

     Wieczorem siedziałam w pokoju opatulona puchowym śpiworem. Ubrana w wełnianą bieliznę, grube skarpety, softshelowe spodnie, bluzę, polar, rękawiczki i dwie polarowe chusty, jedną na szyi, a drugą na głowie. Nadal było mi zimno, a z ust wydobywała się para. Wstać trzeba było wcześnie rano, a przy tym zimnie i bolącej głowie nie byłam pewna czy w ogóle zasnę.
     Nastała noc nepalska, godzina około 20. Z braku większych atrakcji o tej porze kładliśmy się przeważnie spać. Zatem i tym razem postanowiliśmy spróbować się położyć. Przemek zakamuflował się w swój śpiworek z rękawkami, które doszywała mu w Gorzowie krawcowa. Ze zdziwieniem zadała mu wtedy pytanie:
- A po co panu rękawy w śpiworze?
Na co uśmiechnięty surwiwalowy Przemek odpowiedział.
- Jak to po co =] No po to, by właśnie były rękawki. - Wiele bym dała móc zobaczyć wtedy minę krawcowej.

No dobra, wróćmy jednak do tej próby spania...

Ja może i bym przespała całą noc, do bólu głowy już jakoś przywykłam. Ale niestety Przemek rzucał się na łóżku we wszystkie strony, chwile poleżał i znów podskakiwał. Biorąc pod uwagę fakt, że materac był wspólny, to moje ciało wprowadzane było co jakiś czas w niepożądane, wybudzające mnie z płytkiego snu drgania. Gadał coś o tym, że mu ktoś zabiera poduszkę spod głowy i jest mu niewygodnie. I tak z krótkimi przerwami na sen, jakoś minęła nam noc. To chyba ta wysokość, tak dawała mu popalić.

     Jako, że niewiele spałam tej nocy to nie byłam w dobrym stanie. Ale podtrzymywała mnie na duchu myśl, że dziś to ostatni dzień podejścia. Mimo, że to najcięższy dzień, to jednak głęboko we mnie kiełkowała radość. Zapukałam do chłopaków w dyktową ściankę. Po chwili usłyszałam "nooo, już wstajemy". Okazało się, że w nocy było tak zimno w pokoju, że woda w rurkach prowadzących do bukłaków nam zamarzła. Dobrze, że mieliśmy termos, to na drogę mogliśmy zrobić sobie herbatę.
Po chwili przyszedł do nas Sławek i opowiedział co tam się u nich w nocy działo. Wspominał coś o tym, że go biodro bolało, że potrzebuje operacji jak jego ojciec. Wszystko okazało się być winą uciskających polarowych kalesonów. Dopiero jak spuścił je do kolan, to zasnął. Ale temat, to sobie naprawdę nieźle wkręcił. Na koniec dodał, że z Michałem też nie jest dobrze. Powiedział, że Michał jest w totalnej rozsypce, nie może się pozbierać. Siedzi na łóżku wokół niego wszystkie rzeczy są porozwalane i nie może się spakować. Musiałam to zobaczyć, wydawało mi się to niemożliwe. Michał zawsze miał wszystko dobrze zorganizowane. Każda rzecz u niego, chyba nawet zapasowy guzik do spodni miał swoje miejsce w plecaku. Idealnie wszystko było dograne, jak to możliwe, że poległ, że dał się pokonać. Gdy weszłam do pokoju, kierownik wyprawy siedział na łóżku i pochylał się nad rozgrzebanym bagażem. By go sprowadzić do kupy, powiedziałam mu by nie odwalał maniany i spakował swoje zabawki, bo zaraz ruszamy w drogę. Po czym całą trójką udaliśmy się na śniadanie. By zaoszczędzić czasu, śniadanie zamówiliśmy już wczoraj i nie czekaliśmy długo. Po chwili dołączył do nas Michał, wyglądał już zdecydowanie lepiej. 

      Byliśmy zwarci i gotowi do drogi. Teraz tylko czekaliśmy i pilnowaliśmy, aż nasz znajomy przewodnik ruszy. Byśmy mogli iść za nim...

Tej nocy trzech moich dzielnych Muszkieterów zeschizowało, mam nadzieję, że podczas drogi wszystko dobrze się potoczy.


C.D.N.


Podpisano: Bella M.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz