piątek, 8 czerwca 2012

Kochanie wrócimy tu jeszcze, prawda?

     Na dworze ciemno, czołówki założone na głowach rozświetlały nam małą przestrzeń przed nami. Czekamy już na zewnątrz, powoli zbiera się dość pokaźna grupa osób. Jest strasznie zimno, wiatr wieje prosto nam w twarz, w tej chwili myślę tylko o tym kiedy wyjdzie słońce i choć trochę mnie ogrzeje.
     Ruszyliśmy... przed nami szła spora grupka, gdy tylko zorientowaliśmy się w którą stronę mamy iść, zostawiliśmy ich w tyle. Wszyscy przewodnicy życzyli nam szczęścia i miłego spotkania na dalszej trasie. Mówili nam, byśmy szli ostrożnie i z uwagą. Byliśmy już tak blisko celu, radość moja była wielka, że naprawdę nam się udało. Dotarliśmy już tak daleko o własnych siłach. Ale przed nami był jeszcze spory kawałek i radość mogła być przedwczesna.
     Szliśmy tak w ciemności, z czołówkami na głowie. Jak się odwróciłam zastałam niesamowity widok. W oddali na drodze widać było sznureczek malutkich światełek poruszających się powoli. Było to coś pięknego, nasze serducha się strasznie mocno wzruszyły tym widokiem. Niebo powoli się już rozświetlało. Po przejściu małego wiszącego mostu zatrzymaliśmy się na chwilę. Ja chciałam ubrać kurtkę, a Przemek w tym czasie postanowił zrobić zdjęcie. Mi z tego zimna kompletnie nie było w głowie robienie zdjęć. Przemek natomiast wymienił nawet baterię w aparacie, bo poprzednia z zimna nam padła :( Mimo dwóch par rękawiczek ręce miałam okropnie skostniałe i zaczynały mnie boleć palce. Stałam i ostukiwałam dłonie o siebie by pobudzić w nich krążenie. Mijający nas przewodnicy zapytali się czy wszystko jest z nami ok. Wiecie to niesamowite, jak tu wszyscy tworzą wielką rodzinę. Każdy myśli o tym, który idzie obok, czy też się zatrzymał. Znów usłyszeliśmy: "powodzenia i bądźcie ostrożni".





     Teraz mogę to powiedzieć, było cholernie ciężko. Wiało okropnie... przewodnik nam mówił, że przełęcz trzeba pokonać przed godziną 11, bo wtedy mniej wieje.  Nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak mogło wiać po 11. Już teraz miałam w pewnych momentach wrażenie, że stoję po prostu w miejscu. Szliśmy tak z Przemkiem, ja w głowie biłam się ze swoimi słabościami. Człowiek to taka marna istota na tej ziemi. Trochę trudności na drodze mu ktoś postawi, ktoś powrzuca kilka kłód pod nogi i ten już biedny nie daje rady i się najczęściej poddaje. Ot takie małe robaki. Dobrze tak stanąć twarzą w twarz ze swoimi słabościami. Można się o sobie wiele dowiedzieć.







 
     Czasem na trasie minął nas jakiś turysta na mule, za każdym razem to widząc, plułam sobie w brodę czemu to nie ja na nim siedzę. Powiedziałam do Przemka, że mam w nosie ten cały interes, że idziemy sami bez pomocy. Jak będą przechodzić koło nas kolejne muły, to się pakuję na jednego z nich. Zbliżał się kolejny zastęp, a Przemek powiedział do mnie "Iza damy radę, zobaczysz. Za tym zakrętem na pewno będzie już przełęcz". Prawda była taka, że szliśmy już bardzo długo i faktycznie, za tym zakrętem mogła być przełęcz. Muły nas minęły, my dotarliśmy za zakręt, a tam... przełęczy ni widu, ni słychu :( I znów trzeba było stawić czoła swym słabościom. Jeszcze raz się Przemkowi udało mnie namówić by iść samemu dalej. Za kolejnym zakrętem też nie było przełęczy.






     W dole zauważyłam zastęp kilkunastu osiołków. Powiedziałam basta. Co ja robię, czy to jakaś pielgrzymka, umartwianie się? Wojna jakaś czy przetrwanie o życie? Toż ta wyprawa miała być przyjemnością. Mam to gdzieś biorę osła i niech mnie niesie... Nie zatrzymaliśmy się jednak w oczekiwaniu aż do nas dojdą. Szliśmy dalej, jak nas osiołki dogonią, to wtedy dopadnę jednego :) Ale tak się nie stało, ponieważ równo ze mną na przełęcz dotarł pierwszy muł z zastępu. Okazało się, że za tym właśnie kolejnym zakrętem był nasz upragniony cel.







     Dotarliśmy, udało się hurrra!!!. Przełęcz pokonana o własnych siłach z zamarzniętą wodą w rurce ;) Z plecakiem na własnych barkach, bez tragarzy i na własnych nogach. Walka ze swoimi słabościami, myślami została zakończona, ale czy to aby na pewno koniec??? Spojrzałam na Przemka i na mijające nas osiołki... jakaś magia nas otoczyła. Wypłynęły z nas wielkie emocje, a razem z nimi do oczu napłynęły nam łzy. Nie mieliśmy siły skakać z radości ;) Wiatr okropnie wiał, co potęgowało panujący tam chłód. 
- Kocham Cię Misiu - rzekła Bella.
- Ja też Cię Kocham Dziubuś -  usłyszałam między szumem wiatru.
- Wrócimy tu jeszcze, prawda?
- Tak kochanie, wrócimy...

Podpisano: Bella M.

Na tym mogłabym zakończyć naszą opowieść, ot taki Happy End :)
Ale może byście chcieli poczytać, jak to nam się dalej szło i co nas spotkało w koszmarnym miasteczku Beni? Dajcie mi jakoś znać :)





5 komentarzy:

  1. Poproszę o dalszy ciąg:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawaj dalej, Iza aż do wernisażu i potem na bieżąco :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. By ludzie mieli do czego tu wrócić ;)
      No to piszemy :D

      Usuń
  3. Przeczytałam wszystko i chcę dalszej opowieści plissss....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no to idealnie dla Ciebie ;)
      właśnie chwilę jakąś temu opublikowałam kolejny odcinek, cieszę się, że chce się moje wypociny komuś czytać :)

      Usuń