poniedziałek, 11 czerwca 2012

Mukti znaczy wyzwolony...

     Przełęcz została pokonana. Jestem bardzo dumna z naszej nepalskiej ekipy, że daliśmy radę zrobić to o własnych siłach. W tej chwili już doskonale wiem czego można się spodziewać po takiej wyprawie. Bogatsza o te doświadczenie mam świadomość, że następnym razem będzie łatwiej. Nie dziwię się także, że ludzie tu wracają, bo to miejsce jest przepiękne, a to co się tu przeżywa, jest bezcenną lekcją od życia. Czułam się wyzwolona...
     Z przełęczy zabraliśmy się bardzo szybko. Okropnie wiało i było strasznie zimno. Chłopaki nam opowiadali później, jak to sobie robili zdjęcia. Michał miał właśnie zrobić fotę Sławkowi i siadła mu bateria. Sławek się zdenerwował, że Michał szedł na przełęcz i nie naładował na taki moment baterii. Michał natomiast zapewniał Sławka, że to zrobił. Sławek dał mu swój aparat, Michał zrobił 7 zdjęć i bateria Sławka powiedziała BYE :D Więc sami już się możecie domyślić to panowały tam temperatury. Całe szczęście mieliśmy naszą specjalną herbatkę, którą codziennie na drogę przyrządzał Przemek. Czarna herbata z dodatkiem korzenia czerwonego żeń szenia i igieł sosny zebranych w dolnych partiach trekingu. Taka mieszanka dodawała nam więcej energii niż jakiś tam baton energetyczny. Z przełęczy zabrałam na pamiątkę kamień, który po powrocie przepołowiłam na pół i podarowałam Małgorzacie, która miała tam z nami być, ale los spłatał jej figla. W ten sposób chciałam by miała chociaż mały  "kawałek nieba" na szczęście.

     Zstępowaliśmy z niebios, wchodziliśmy w chmury, a za moment przed nami rozpostarł się cudowny widok doliny. Jak byłam mała, marzyłam o tym by latać na chmurach. Marzenie to prysło, jak w szkole dowiedziałam się, że na chmurach nie da się latać. A chmury jak zejdą na ziemię są zwykłą mgłą. Ah jakie to było dla mnie wielkie rozczarowanie. Większe niż kiedy dowiedziałam się, że Święty Mikołaj nie istnieje. W końcu tu chodziło o moje marzenie.
Schodziliśmy skalistym wąwozem w dół. Po jakichś 2 godzinach dotarliśmy do pierwszego Guest House'a. Radość nasza była przeogromna, wypiliśmy sobie tam herbatkę i chwilę odpoczęliśmy.

     Nie mieliśmy pojęcia jak daleko mamy do Muktinath. Zmęczenie dawało się nam we znaki. Przemek zaczynał się denerwować, bo kontuzjowane kolana dawały mu już nieźle popalić. Ja natomiast w takich kryzysowych sytuacjach reaguję śmiechem. Bella ma już tak skonstruowaną swoją psychikę, że na bezsilność reaguje śmiechem. Co rozładowuje atmosferę i Przemek też się zaczyna uśmiechać.
Przed nami wyrósł znak... MUKTINATH na lewo, ale nie podano żadnej miary, ani w kilometrach, ani w godzinach, mieliśmy nadzieję, że jest to blisko. Tego dnia pokonaliśmy 1616m wysokości, głowa nareszcie przestawała boleć. W tyle za nami coraz bardziej oddalała się przełęcz i ten ogromny szmat drogi, który pokonaliśmy. Ośnieżone stoki bieliły się za nami na błękitnym niebie, jeszcze za nimi nie tęskniliśmy ;)






Tuż za tamtym wzgórzem po lewej stronie, po zejściu jeszcze z całkiem sporej górki ukazało nam się Muktinath :) Już niedaleko i będzie gorący prysznic, wygodne łóżko i ściągnę wreszcie te buty - pomyślała Bella. Odpocznę sobie i zjem coś dobrego. Na nocleg mieliśmy zatrzymać się w hotelu Bob'a Marley'a. Był to najczęściej polecany hotel w wielu przewodnikach i forach. Pisali, że jest tam świetny klimat, dobre jedzenie, wygodne pokoje w których można odpocząć po ciężkim dniu i ceny są przystępne na naszą kieszeń.










Na zboczach niczym pajęczyna rozciągały się flagi modlitewne. Muktinath jest świętym miejscem Hinduizmu i Buddyzmu. Celem pielgrzymek, do którego zjeżdżają się wierzący z całego świata. Hinduiści nazywają to miejsce Mukti Kshetra co oznacza Miejsce Zbawienia. Pielgrzymi obmywają się tu w źródłach świętej wody.


     Muktinath było dość sporą mieściną, nie prowadziła już tu tylko jedna droga, wokół której były zabudowania, pojawiły się też tu mniejsze uliczki. Martwiliśmy się jak znajdziemy naszych chłopaków. Postanowiliśmy iść największą drogą, hotel musiał przy niej gdzieś stać. Sławek nas wypatrzył, stał na tarasie hotelu i machał do nas. Miał mokrą głowę co oznaczało, że już brał prysznic. Bella nabrała powietrza w pierś i zapytała się krzycząc:
- Jest jeszcze ciepła woda!?
- Nawet lepiej, jest gorąca woda! A najlepsze jest to, że się nie kończy! - odkrzyknął Sławek.
Wiecie jaka mnie ogarnęła radość, po dwóch dniach bez bieżącej wody, po morderczym dniu podejścia i zejścia. Nagrodą był gorący prysznic i miękkie łóżka. W świecie w którym obecnie żyjesz, nie doceniasz takich małych drobnych wygód. W pokojach była nawet wykładzina dywanowa ;) Hotel był w rastamańskich barwach, co bardzo cieszyło oko. A prysznic kochani... taki chciałabym mieć w domu ;) podłoga była wyłożona z kamieni takich dużych otoczaków. Cudownie masowały stopy, no i ta gorąca woda. Stałam chyba z 10 min, a woda spływała po mnie. Pierwszy raz się nie spieszyłam i nie miałam wyrzutów sumienia, że jak szybko się nie umyję, to komuś ciepłej wody zabraknie, bo mieli tam termę :)
     Dołączyli do nas też Janka z Szymonem, a wieczorem przy kominku zasiedli z nami także Brazylijczycy, których poznaliśmy w autobusie jadąc na treking. Zapalili sobie jointa i zagościł u nas wszystkich uśmiech na twarzy. Czuliśmy się cudownie. Wykąpani, najedzeni wyśmienitym jedzonkiem, siedzieliśmy w cieple, przy blasku ognia w towarzystwie wspaniałych ludzi. To było miłe zakończenie bardzo ciężkiego dnia...

Podpisano: Bella M.
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz