środa, 27 czerwca 2012

Jharkot i spotkanie z wojowniczymi młodzieńcami...

     Celem tego dnia było dotarcie do Kagbeni. W nocy dopadł mnie jakiś atak duszności, nie wiem z czego on wynikał, ale miałam trudności w oddychaniu. Przemka bolały stawy kolanowe i postanowiliśmy rozdzielić się z grupą i pojechać jeepem. W związku z tą decyzją wyszliśmy wcześniej i poszliśmy poszukać transportu. Przy prowizorycznej budce zbitej z desek oblężyli nas lokalsi. Pytali się dokąd jedziemy i że zbierają grupę osób do wyjazdu. Niestety z nami brakowało im jeszcze około 7 osób, postanowiliśmy więc z Przemkiem nie czekać i ruszyć w drogę. Co okazało się bardzo dobrym pomysłem, gdyż po drodze spotkaliśmy interesujących ludzi i zjedliśmy najsmaczniejsze pierożki momo z jabłkami ;)

     Na tym odcinku już raczej nic się nie wydarzyło co by mogło spędzić nam sen z powiek, więc mieliśmy chwilę by sobie porobić trochę zdjęć. Zanim opuściliśmy jednak Muktinath udało nam się uwiecznić kilka momentów z tego miejsca.
 Stoiska z kolorowymi szalami z wełny jaków były prawie na każdym kroku...


      Oczywiście namawiano nas przy każdym z nich na zakup szali dla członków naszych rodzin jako pamiątki. Jednak mieliśmy coraz mniej pieniędzy w lokalnej walucie, a nie było po drodze nigdzie kantoru by wymienić $.


Lokalne zabudowania były bardzo fotogeniczne i aż prosiły się o zdjęcia ;)


     Chciałabym mieć zdecydowanie więcej czasu na spędzenie w takich miejscach. Wiem, że wiele mnie ominęło. No ale to nauczka na kolejne moje podróże, że warto posiedzieć w takich cudownych miejscach dłużej niż jedne wieczór. Nie warto zatem nabrać sobie na głowę jakichś ambitnych planów zwiedzania. Lepiej jest zobaczyć mniej, a dokładniej i nawiązać wspaniałe relacje z tym miejscem.
     Po wyjściu z Muktinath i przejściu niewielkiego kawałka trasy, naszym oczom ukazała się dolina z miejscowością Jharkot.

Gdy dotarliśmy na miejsce na naszej drodze pojawiło się dwóch chłopców, całkowicie odmienni od siebie.

     Jeden grzeczny uczeń zeszytem widać, że zmierzał do szkoły, bo była to wczesna pora. Natomiast ten drugi w czapce, kapturze i sandałach pokazywał nam swoje umiejętności waleczne ;) Nie wiem jak tam Miszcz Szifu, ale ja tam się cieszyłam ich widokiem, sami pchali się przed obiektyw i biła z nich wilka dziecięca radość :)


Niby zgrywał twardziela, a za chwilę mantrował nam OM MANI PADME HUM. Jednak chwilę później chwycił za Przemka kij i zaczął wymachiwać dookoła. O mały włos nie przywalił w głowę koledze. No ale co się dziwić jak przy machaniu zamyka się oczy :D

     Spędziliśmy z nimi trochę czasu i z tego powodu naszym druhom wyprawy udało się nas dogonić. Zdziwili się, że nie pojechaliśmy jeepem i tak oto w ten sposób znów szliśmy razem ;)




     Za plecami oddalało się od nas Jharkot, a my powoli mijaliśmy kolejne nepalskie zabudowy. Coraz więcej roślinności już pojawiało się na naszej trasie, schodziliśmy w dół i jedzenie robiło się coraz tańsze i bardziej urozmaicone.






      Powoli zbliżaliśmy się do Kagbeni 2800 m n.p.m. to nadal wyżej niż Rysy w Polsce, na których notabene nie byłam ;) Po drodze w małej chatce z kamienia, do której wpychały się kozy, zatrzymaliśmy się na posiłek. Miejsce to nosiło nazwę NIRVANA. Był tam mały sklepik w którym znaleźć można było ręczne wyroby, takie jak szale, czapki (jedną kupiliśmy tu dla mojego taty) bransoletki, dzwonki (też  zakupiliśmy takowe, Przemek się długo targował, mają przecudowne brzmienie). Ale co najlepszego tu było... to mistrzostwo świata ;) Serwowali tu pierożki momo ze świeżych jabłek. Takich to ja nigdzie nie jadłam, jabłka były tak słodziutkie i tak pyszne, że cała nasz czwórka długo zapamięta ich smak ^^ Wypiliśmy sobie herbatkę i ruszyliśmy w dalszą drogę...

C.D.N...

Podpisano: Bella M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz