czwartek, 2 lutego 2012

Wiecie gdzie iść... o tam, nie raczej tam, jesteś pewny???

     Pisząc tego posta siedzę sobie w domku pod kocem i kołdrą, grzejąc sobie nóżki o termofor (jak jakaś stara babuleńka hi hi), bo okropnie dziś przemarzłam wracając z siłki (uwaga Bella dba o formę zdobytą w Nepalu) :D Za oknem -14 stopni, a w TV zapowiadają, że nadchodzą ciężkie -30 stopniowe mrozy. Bella okropnie znosi takie temperatury, dziś w TV słyszałam, że Wałęsa jest uzależniony od internetu i siedząc teraz na Florydzie codziennie zamieszcza zdjęcia na swojej stronie ;) Ile ja bym dała by u nas było 24 stopnie na plusie, nawet bym się pokusiła o zdjęcie z byłym Prezydentem RP ;)
      Dziś tematem przewodnim będzie Pokhara, miasto w którym podczas naszych poszukiwań słońce przygrzewało w nasze głowy i otulało nas ponad 30 stopniowym upałem. Miasto dla turystów, którzy są zmęczeni kulturą dalekiego wschodu, tym całym hałasem i obskakiwaniem przez sprzedających. Zdziwiliśmy się, że panowała tu taka cisza, nikt nie używał klaksonów, dopiero później przed nami wyrósł znak drogowy z przekreśloną trąbką i wszystko stało się jasne. Była to totalna rozkosz pospacerować sobie w ciszy ;) Chodząc po sklepach nie było nacisku ze strony sprzedających. Nawet jak się pytali czy w czymś pomóc, to dodawali: "nie ma przymusu, proszę sobie spokojnie obejrzeć, to od was zależy zakup". Było to strasznie dziwne dla nas, ale bardzo miłe, bo byliśmy już mocno zmęczeni bazarowo uliczną reklamą ;)
      Tego dnia z samego rana postanowiliśmy załatwić potrzebne nam dokumenty. Już nie chcieliśmy mieć żadnego obsunięcia w naszym planie podróży. Michał dzień wcześniej podpytał się w jakimś biurze gdzie mamy iść, kupił małą mapę Pokhary i jeszcze rano w hotelu poprosił o dokładne wskazanie drogi.W głowach naszych siedziała jedna myśl, oby przez to święto, o którym mówiono nam w Katmandu, punkt wyrabiania dokumentów nie był przypadkiem dziś zamknięty.
Mapka wykonana przez Kierownika wyprawy Michała
     Z uśmiechem na twarzy i z mapą w ręku dzielni podróżnicy łatwo trafili do miejsca docelowego. Tam udało się im jednak załatwić tylko jedną część potrzebnych dokumentów, były to pozwolenia na wejście na teren obszaru objętego ochroną. Pozostałe dokumenty mieliśmy natomiast wyrobić sobie w miejscu, które wskazano na odręcznie narysowanej mapce przyczepionej do okienka. Każdy z nas starał się zapamiętać jak najdokładniej potrafił narysowaną mapkę, jakoś nikt z fotografów nie wpadł na pomysł żeby cyknąć fotę, no bo przecież po co :D Co w dalszym efekcie, bardzo szybko się odbiło na naszych poszukiwaniach. Na najbliższym rondzie nie byliśmy w stanie określić w którą drogę skręcić. Mieliśmy mapę, ale ta kompletnie nie odpowiadała tej ręcznie rysowanej, której obraz każdy z nas posiadał w głowie. Słońce paliło nas niemiłosiernie, a my kręciliśmy się wokół ronda i rozglądaliśmy się z nadzieją, za jakimś turystą, którego będziemy mogli śledzić. Zgrzani zasiedliśmy w cieniu pobliskiego przystanku autobusowego. Po wspólnych obradach, jeden z dzielnych Muszkieterów, został oddelegowany by wrócić i zrobić jednak zdjęcie mapki. Michał już nie tylko z wąsami, ale i rosnącą brodą, po dłuższej chwili wrócił z wyczekiwaną przez nas mapą i udaliśmy się w niby poprawnym tudzież wątpliwym kierunku. Wątpliwym gdyż już szliśmy tam tego dnia. Napotkaliśmy jednak tylko jakiś niebieski budynek obwarowany wielkim murem i bramą, w którym nam powiedzieli, że są zamknięci i otwierają dopiero w dniu jutrzejszym po 13. Później doszliśmy do wniosku, że była to chyba poczta.
     Wiecie jak dłuży się droga do miejsca, do którego się zmierza, to tylko do domu zawsze się wraca szybciej. No i tak szliśmy, mijając po drodze lokalne zabudowania, jedne domy wyglądały, że właścicielom nie dzieje się źle, ale zaraz obok widać było jak bida wyłazi drzwiami, by zaraz zapakować się oknem. Jednak mimo tej biedy z każdego domu biły kolorowe barwy, fioletowych, różowych, niebieskich czy też czerwonych elewacji tudzież dodatków. Ludzie mimo tej całej biedy są szczęśliwi i promiennym uśmiechem obdarzają każdego, często z daleka małe dzieciaki krzyczą *NAMASTE! Bardzo brakuje mi tu tego ciepła i uśmiechu, my Polacy jesteśmy jak ściągnięci z krzyża, wiecznie umartwiający się. Często przez cały dzień zamknięci w szarych ścianach, jakby pozbawieni ustawowo prawa do chociaż jednego uśmiechu, smutne to prawda?
     ...Ale wracając do Pokhary gdzie było okropnie gorąco, czułam jak puchną mi nogi i palce, obrączka zaczęła cisnąć mnie coraz mocniej i mocniej i po chwili już nie mogłam jej ściągnąć (jak Frodo - Powiernik pierścienia hi hi).

     Powoli traciliśmy nadzieję, że idziemy w dobrym kierunku, bo skala na mapie w aparacie miała lekkie dysproporcje. Powłócząc nogami weszliśmy pod małą górkę w dole której zobaczyliśmy jakąś małą budkę przy której stał jakiś obcokrajowiec. Hurrra!!! Udało się. Szybko załatwiliśmy dokumenty, przy wydawaniu których zapytywano nas jakie biuro nam organizuje wyjazd. Jak powiedzieliśmy, że wszystko sami robimy, spojrzeli się z lekkim hmm niedowierzaniem po czym spisali nasze dane ubezpieczyciela. Na końcu, miła Pani życzyła nam bardzo poważnym głosem, powodzenia i obyśmy wrócili cali i zdrowi (brzmiało to, jak jakieś błogosławieństwo na nową drogę życia). Zawiało nam grozą, jak to??? To może nam się coś stać??? Opowiedziała nam wtedy o przypadkach w których trzeba wezwać helikopter, zapytała się czy mamy kartę kredytową na min 2500$ (nikt aż takim limitem nie dysponował, ale jak byśmy pozbierali wszystkie to by się uzbierało). Chyba pierwszy raz tak na poważnie dotarło do nas, że to nie są jednak przelewki, że ludzie tam maja problemy i nie kończą trekingu, a czasem kończą swoje życie. Nabraliśmy głęboko powietrza, podziękowaliśmy za wszystko, ruszyliśmy coś zjeść i wykonać resztę planu dnia czyli kupić kijki trekingowe.
     Dla Belli to nie problem kupić kilki, ważne by się nie wyginały ;) Dla Przemka cokowliek kupić to wyzwanie, marudzi i wybrzydza gorzej niż niejedna kobitka :D Jak kupowaliśmy dla mnie kijki zauważył taki długi bambusowy zniszczony brudny kij na tyłach sklepu w rogu i krzyknął. O!!! ten będzie najlepszy. Sprzedawca się uśmiechnął i powiedział nie ma problemu, przygotuję Panu go, będzie do odbioru po 17, koszt kijka 300 rupi (około 12 zł) radość Przemka niedoceniania :) Mistrzu Shifu z kijem podczas całego trekingu robił furorę, każdy szerpa co przechodził uśmiechał się i kiwał głową z aprobatą, jak dla swego człowieka, brakowało mu tylko klapek :D Kija postanowił oddać w ostatnim dniu pieszego trekingu w Kagebeni przemiłemu uśmiechniętemu pasterzowi kóz, który był z tego powodu bardzo uradowany.
     Wieczorem o zachodzie słońca postanowiliśmy, że pójdziemy porobić zdjęcia, niestety pogoda się popsuła i rozpadał się deszcz, dlatego nie mam właściwie wcale zdjęć z Pokhary :( Za to zatrzymaliśmy się w restauracji z przepięknym widokiem na jezioro położone wśród gór i jedliśmy tam jabłka pieczone w cieście naleśnikowym na głębokim oleju polane miodem. Do dziś pamiętam jak się rozkoszowałam tym smakiem, były tak cudownie smaczne (ale się zrobiłam głodna). W Pokharze mieliśmy się jeszcze zatrzymać po trekingu, więc nie martwiliśmy się tym , że mamy mało zdjęć, ale nasza droga powrotna przebiegła całkiem inaczej niż zamierzaliśmy i do Pokhary nie zawitaliśmy. Dziś wiem, że ja tam jeszcze kiedyś wrócę więc na zdjęcia także jeszcze będzie okazja ;)

Bella M.

*Namaste - przywitanie w Nepalu.

1 komentarz:

  1. Masz racje, ściągnięci z krzyża i zawsze jest coraz gorzej.

    OdpowiedzUsuń