piątek, 24 lutego 2012

Zderzenie z brutalną rzeczywiscością...

     Za oknem prawie wiosna, poniedziałkowa mała zamieć śnieżna już następnego ranka poszła w niepamięć. Już nie mogę doczekać się tego, jak wiosenne promienie słońca będą ogrzewać moją twarz, tak bardzo za tym tęsknię.
     Po ostatnich przeprawach jesteśmy w Syange 1100 m.n.p.m. Pobudka o 6:30. Tego dnia celem była wioska Tal położona na wysokości 1680 m.n.p.m. Długie oczekiwanie co prawda na pyszne śniadanko, nauczyło nas, że najpierw trzeba zamówić i pójść się spakować. Po powrocie śniadanie na pewno będzie gotowe.
     Na etapie wędrówki, każdy z nas miał chyba już całkowicie inne doznania i przeżycia. A to wszystko za sprawą naszych doświadczeń w chodzeniu po górach (których level u Belli był w obecnym momencie na poziomie -1 hi hi) i tego, że praktycznie na cały dzień wędrówki byliśmy rozdzieleni. Sławek z Michałem ścigali się, kto pierwszy dotrze do celu (czego będą się wypierać, ale tak to wyglądało na moje obserwatorskie oko). Męski współczynnik rywalizacji dał o sobie znać, mijali się kilkakrotnie na trasie, a wieczorem chwalili się w jakim czasie doszli i kto był pierwszy na miejscu ;) Nieeee wcale to nie wyglądało na rywalizację. Natomiast Bella wraz ze swoim małżonkiem, którzy to obiecali sobie jakiś czas temu, trwać przy sobie w zgodzie i niezgodzie, w zdrowiu i w chorobie, wlekli się powoli trasą górską... :D
     Do pokonania mieliśmy niecałe  600m w wysokości, ale w odległości było to zdecydowanie więcej. Ten odcinek drogi był określany jako najtrudniejsza część. Ze względu na ciężkie podejścia i zejścia. Wchodziło się pod ciężkie podejście, by zaraz po nim kamienną ścieżką schodzić w dół. Kilka kroków w szybszym tempie by dogonić Sławka i Michała, owocowało zadyszką i palpitacja serca :D Konieczne były częstsze przestanki i odpoczynki na kamieniu. Coraz częściej pojawiało się u nas pytanie, kto ten treking wymyślił.
     Według przewodnika książkowego, mieliśmy iść około 8h + czas poświęcony na ewentualne postoje, wychodziło to około 9h. Niestety Bella i jej wierny mąż, który nie opuścił jej w niedoli, szli zdecydowanie dłużej. Ten dzień był dla mnie jakimś koszmarem, w głowie tylko jedna myśl: "Jaka Ty głupia Bella jesteś, przecież Ty nie lubisz gór, nie lubisz chodzić, po coś się tu pchała, trzeba było Ci pojechać w miejsce narodzin Buddy". No ale niestety, trzeba było schować swoją dumę w kieszeń i wstydu waćpani oszczędzić trzeba. Nie można było wyjść na "miętką", no przecież Bella zawsze była twarda i nigdy nie dawała poznać po sobie, że coś jest nie tak. Zaciskała Bella zęby i podnosiła swoje cztery litery z kamienia i szła dalej (klnąc sobie pod nosem i w myślach). Po którymś przestanku, z doświadczenia już widziałam, że nie warto się zatrzymywać, bo później ciężko się wstawało i ruszało w dalszą drogę. Nie warto pędzić, tylko dostosowywać krok do trasy i zwolnic jak trzeba, to żadna ujma ;) Ale nie było to łatwe, a 10kg na plecach w pięknym czerwonym plecaku nie ułatwiało sprawy. Przyszło to z czasem gdzieś około 4 dnia.
     Serce waliło, plecak nie dał o sobie zapomnieć, a plecy dawały o sobie znać coraz większym bólem. Mięśnie pod łopatkami także zaanonsowały swoje istnienie... Po drodze mijali nas tragarze z mułami, a w głowie była w tym chwilach krążyła kolejna uporczywa myśl: "A może tak zapakować na nie nasze plecaki". :D Jednak wszystko to co się działo, te całe niedogodności, wynagradzał przepiękny widok, który był dziełem Matki Natury. Otaczał nas dookoła piękny świat, którego nie uraczy się w Polsce. Woda w rzece ze względu na zawartość minerałów, miała przecudowny błękitny kolor (ale uwaga, nie wolno jej pić, bo jest zanieczyszczona przez bakterie, nie ma tam oczyszczalni wszystkie ścieki do niej spływają). Praktycznie przy każdym wodospadzie zobaczysz tęczę ^^ i dzięki tym widokom było nam zdecydowanie łatwiej przejść tą trasę :) Pogoda nam dopisywała, słonko przyświecało nie było mowy o żadnym deszczu.
   Na szlaku co jakiś czas mijaliśmy trójkę Chińczyków, jedną dziewczynę i dwóch chłopaków. Młodziaki posuwały bardzo szybko trasą trekingową. Spotkaliśmy się później w miejscu w którym spaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że poznali się oni w Tybecie i przyjechali tu autobusem razem by sobie przejść treking wokół Annapurny. Zaskoczeniem, dla nas było to, że szli na żywioł. Mieli tylko broszurkę z urzędu z narysowaną górką ;) Nie wiedzieli nawet dokładnie na jaką wysokość się piszą, nie mieli ciuchów ciepłych ani śpiworów. ot takie czyste młodzieńcze szaleństwo.
     Robiło się coraz później. Słońce szybko znikało tu za wysokimi szczytami, a my nie wiedzieliśmy jak daleko mieliśmy do miejsca noclegowego. Ja padałam ze zmęczenia na przysłowiowy ryj. Przemka obcierały buty, którym nadaliśmy później IV dan, bo prawie go pokonały i co chwila mi tam klął, że je zaraz rozetnie, lub wyrzuci i będzie szedł w sandałach... Zrobiło się już lekko szarawo, a przed nami wyrosło ogromne, skaliste, prawie pionowe GÓRZYSKO :P Prawie się popłakałam, bo chwilę temu pokonaliśmy podejście i zeszliśmy w dół. Nie wiedzieliśmy czy jak na nią wejdziemy, to czy będzie to koniec, to było najgorsze nie wiedzieć ile jest jeszcze przed nami :(

Chwile odpoczęliśmy sobie u podnóża i postanowiliśmy zacząć się wspinać, bo nas zmrok by zaskoczył, a jak tu iść pod takie podejście z czołówką... To podejście było chyba najtrudniejszym jakie spotkaliśmy na naszej drodze. Zmęczeni już po całym dniu marszu, głodni i pozbawieni już pozytywnej energii, resztką sił wchodziliśmy pod górę. Na jej szczycie nie było widać celu, co jeszcze bardziej nas zdołowało.
Pewnie mieliście w swoim życiu takie sytuacje, że byliście zdołowani, a tu jeszcze więcej przychodzi drastycznych wydarzeń. Masz wszystkiego dość, a oczy robią się mokre, od wiatru oczywiście ;) Nie jest to miłe uczucie. No ale co nas nie zabije to nas wzmocni. Podjęliśmy decyzję, że ruszamy dalej, nie zatrzymując się. Za zakrętem wyłoniła się brama, która zapowiadała wejście do strefy Manang, a co za tym wiodło... jakaś miejscowość musiała być tuż tuż :) Fakt ten dodał nam energii na dalszą wędrówkę.




     Za zakrętem, tuż za małym wzniesieniem nie mogliśmy uwierzyć w to co zobaczyliśmy, bo ciasnych ścieżkach na szlaku. Po tym jak chodziliśmy wąskimi i skalistymi przejściami, przed naszymi oczami rozpostarł się przepiękny płaskowyż. Pora była sucha więc płynąca rzeka była niewielka, ale i tak zrobiło to na nas ogromne wrażenie. U bram miasta stał i czekał na zmarnowanych podróżnych Sławek. To był naprawdę miły widok, świadczyło to o końcu naszej wędrówki na ten dzień :) Pochwalił się, że przybył pierwszy i już mają dla nas miejsce do noclegu. Spanie mieliśmy za darmo, pod warunkiem, że będziemy tam jedli :) A jedzenie było przepyszne, uraczono nas herbatą z trawy cytrynowej, coś niesamowitego i przepysznego. W domu mi tak nigdy nie smakuje. Ale tam wszystko inaczej smakowało, po prostu smakowało i już, zapewne dlatego bo byliśmy zmęczeni i głodni ;)
     O tym jak było w Tal wieczorkiem, opiszę w następnym odcinku, bo post i tak już jest długi, a nie wszyscy lubią dużo czytać :D

Podpisano: Bella M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz