środa, 4 stycznia 2012

towaru towaru towaru...

     Tak oto podobnie brzmiący wyraz wydobywał się z ust naganiacza do autobusu, bardzo nas to bawiło, bo tego "towaru" to naprawdę bardzo dużo ludzi potrafili upchnąć ;)
  Pierwszym miejscem które postanowiliśmy zwiedzić było drugie co do wielkości miasto Kotliny Katmandu zwane Patan. Ale o tym za chwilkę, najpierw nasze poszukiwanie Dworca Autobusowego hmm dziś mam wątpliwości czy można go takowym nazwać.
     Już wam pisałam, że w Nepalu są bardzo przyjaźni i chętni do pomocy ludzie, więc jak tylko wyciągaliśmy mapę, ktoś podchodził i pytał czy potrzebujemy pomocy. Tego dnia postanowiliśmy zwiedzać pokonując większość lokalnym środkiem transportu, takim którym jeżdżą lokalsi (jak nazywaliśmy mieszkańców). Piechotą poszliśmy na dworzec autobusowy, na mapie wiedzieliśmy, że nie jest to daleko i tak było. Po drodze zaczerpnęliśmy kilka razy informacji od sprzedających, w którą stronę należy się przemieszczać. Schodząc zakurzoną dziurawą ulicą w dół doszliśmy to wielkiej szerokiej asfaltowej drogi, gdzie poruszały się wszelakie pojazdy, od malutkich ryksz do wielkich ciężarowych samochodów pomalowanych w bardzo kolorowe, ostre barwy z wizerunkami np. Kriszny czy Ganeshy. Zastanawiałam się jak to by było, gdyby u nas np. wywrotka z piaskiem jadąca na budowę miała na sobie namalowanego Jezusa Chrystusa. Bo właśnie tam tak to wyglądało, ale to TAM, to całkiem inny świat. U dołu drogi widać było nasz cel, nie był to taki dworzec jak nasze dworce. Nie było tam stanowisk ani żadnych informacji, gdzie który autobus jedzie. wzdłuż ruchliwej drogi stały jeden za drugim, minibusy oraz rozlatujące się i rdzewiejące autobusy firmy TATA, które swoje przejeździły już w Indiach.

kierowca lokalnego bombowca.
     Nagle nas zauważyli, czwórkę turystów, potencjalnych klientów. Z daleka już wykrzykiwali nazwy miejsc gdzie jadą ich autobusy i już wiadomo było dlaczego nie ma żadnych stanowisk i informacji gdzie kto jedzie.
- Patan! (ktoś z nas krzyknął i zaraz przy nas stało kilku młodych chłopaków, taki jeden w niebieskiej koszulce i bejsbolowej czapeczce najbardziej nas nawoływał)
- Patan! Patan here! We just go.
- How much?
- 20 Rupias.
Zszokowała nas cena, bo za taksówkę zapłacilibyśmy około 1000 Rupi, a tak zapłaciliśmy tylko 80 za cztery osoby. Byliśmy zadowoleni z tego faktu, w przewodnikach nie mieliśmy napisane ile kosztuje taka przejażdżka. Wsiedliśmy radośnie do autobusu, miejsc do siedzenia wolnych już nie było więc staliśmy za kierowcą i obserwowaliśmy jazdę.
     Muzyka w trzeszczących głośnikach grała bardzo głośno grała. Odnosiłam wrażenie, że to taka taktyka, by nie słychać było stukotu jaki wydawał ten stary gruchot podczas jazdy. Przy dłuższej takiej podróży wysokie tony w głosach pań śpiewających wywiercały dziurę w mózgach i już nikomu z nas nie było do śmiechu. Nie wiedzieliśmy, wtedy jeszcze, że niedalekiej przyszłości czekają nas 8 godzinne jazdy przy takich dźwiękach. Może to i lepiej ;).
     Jak dojechaliśmy na Patan słońce było wysoko, straszna gorąc oblewała nasze ciała. W Polsce było już zimno, a tu temperatura sięgała 30 stopni Celsjusza. Światło było tragiczne by móc zrobić dobre zdjęcia, co nie nastrajało nas do fotografii. Chodziliśmy po uliczkach, wchodziliśmy w małe i ciasne zakamarki. Przesiadywaliśmy na kamiennych schodach wiodących do świątyń, gdzie zadaszenie dawało choć trochę cienia. Siedziało tam mnóstwo ludzi, nie tylko obcokrajowców, ale także lokalnych. Tam to zakupiliśmy śliczne wisiorki od przemiłych młodych dziewczyn, które to później pozowały nam do zdjęć. Sławek usilnie rozmawiał z jedną panią w języku polskim i chyba najwięcej utargował, ale jak się okazało w naszych ostatnich dniach pobytu i tak zapłacił więcej niż były te wisiorki warte. Tak to już jest w Nepalu ;)

 Przemek kręcił jazdę lokalnym autobusem
    
     Na straganach było tyle pięknych rzeczy, że Bella nie mogła oderwać od nich oczu, jak to na kobietę przystało. Wszelakiego rodzaju młynki modlitewne, bransoletki, które u nas kosztują naprawdę sporo, wisiorki i figurki, krzyczały do mnie "weź mnie weź mnie", wszystko naprawdę za śmieszne pieniądze w porównaniu do naszych sklepów. Ale Bella obiecała sobie, że takie zakupy zrobi pod koniec wyprawy, bo nie wiedziała ile zostanie jej środków finansowych. Z Przemkiem znaleźliśmy sklep z bronią i mój mąż sprawił sobie pierwszy prezent, który miał na swojej liście życzeń od dłuższego czasu. Był to nóż Kukri, jest to tak jakby zagięta maczeta. Używa się ich tam w policji, a także w kuchni do siekania kapusty, mój kochany survivalowiec cieszył się jak dziecko z tego ręcznie robionego noża.
     Do następnego miasta zwanego Bhaktapur, chcieliśmy się przemieścić tak, by być tam o złotej porze. Kiedy to zachodzące słońce swymi promieniami będzie muskać twarze ludzi i tańczyć na dachach świątyń. Miasto to było dawną stolicą królestwa oraz jest najlepiej zachowanym średniowiecznym miastem w Nepalu. Gdzie jest mnóstwo tradycyjnej zabudowy z dużą ilością świątyń.
     Plac Durbar był faktycznie cudownym miejscem, zachowanym bardzo pięknie w swym średniowiecznym klimacie, zadbany i czysty. Bella jednak zauważyła, że ludzie byli troszkę inni... Jak się robiło im zdjęcia, to prawie każdy żądał zapłaty. Stałam nad rozdrożu, bo nie wiedziałam co faktycznie zrobić. Z jednej strony to przecież głupota, płacić im za zdjęcia i psuć ich w ten sposób, zwłaszcza, że Bella nie lubi pozowanych fot, ludzie nie są wtedy naturalni. Ale z drugiej strony oni dają mi swój wizerunek, w ten oto sposób zarabiają na swoje życie, które wcale nie jest łatwe. Postanowiłam, nie robić zdjęć tym, którzy chcieli pieniądze, po prostu odchodziłam. Nie mam z tamtego miejsca wielu fot, ale jest mi lżej na sercu, bo robiłam je zgodnie ze swoim sumieniem. Dodatkowo moi fotograficzni współtowarzysze zrobili mnie w bambuko :P Czekałam na nich w umówionym miejscu i czasie. Mieliśmy iść razem robić zdjęcia. Czekałam i czekałam i się nie doczekałam. Bo UWAGA moi Panowie robili sobie zdjęcia przy dobrym świetle, które mi niestety uciekło. Z honorem odebrałam swoją lekcję. Fotografia to sport indywidualny i postanowiłam już więcej na nikogo nie czekać na tej wyprawie.

     Przyszła pora na powrót, słońce już zaszło za budynki i zaczęło się robić szaro. Ruszyliśmy więc w kierunku miejsca gdzie odjeżdżały autobusy. Po gorących dyskusjach po której stronie drogi mamy stanąć i w którym kierunku jechać, z pomoca nam przyszli lokalsi, na nich jednak zawsze można liczyć. Powiedzieli nam, że jesteśmy swoje ludzie, że jeździmy takim środkiem transportu i dobrze, że nie płacimy 1000 Rupii za taxi. Wiecie jak miło coś takiego usłyszeć, Bella była z nas bardzo dumna, że tak nas nazwali.
       Wsiedliśmy do autobusu, robiło się coraz ciemniej zaczęliśmy się martwić, czy trafimy do hotelu. Thamel nocą wyglądał dla nas całkiem inaczej. Wysadzono nas na ostatnim przystanku, ponoć przy samym Thamelu, niestety nic nam nie przypominało naszej okolicy. Weszliśmy do jednego z pierwszych sklepów z jakimś asortymentem foto, rozłożyliśmy mapę i prosiliśmy o wskazanie gdzie jesteśmy. Miła Pani wodziła palcem po mapie, dziś do mnie dociera, że chyba nie umiała czytać. Ale przyszedł jej syn i on nam powiedział, gdzie się znajdujemy. Mając mapę i zlokalizowane miejsce już nic nie stało nam na przeszkodzie, by wrócić do hotelu. A jednak... ulice dzielnicy handlowej dla turystów, nocą wyglądały kompletnie inaczej. Niektóre ulice miały już pozamykane sklepy, poopuszczane rolety. Cisza i spokój, brak nawoływań sprzedających, tylko śmigające i trąbiące czasem auta. I tak oto pomyliliśmy uliczki i zgubiliśmy się... Jak zwykle znaleźli się pomocni ludzie, po drodze kupiliśmy sobie piwo EVEREST (naprawdę bardzo dobre piwo) i zakończyliśmy nasz wyczerpujący dzień.


Podpisano: Bella M.


Ps. Martwiłam się, że z tego posta mało wyjdzie, bo mój mały notatnik opiewał tylko na cztery pięciocentymetrowe linijki, ale wyszło tego dość sporo =)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz