sobota, 14 stycznia 2012

Kręć, kręć, chłopie nie poddawaj się...

rzeka Trisuli
     
     Wiecie już, że silna ekipa trzech Muszkieterów i dzielna Dama (bez łasiczki) postanowili, że swoją wielką podróż zorganizują sami. Trzymając się tego postanowienia, Michał kierownik naszej wyprawy przed wyjazdem wertował setki stron, w poszukiwaniu wszelkich informacji na temat trekingu. Wiedzieliśmy, że musimy załatwić na miejscu zezwolenie państwowe na wejście na teren rezerwatu Annapurny oraz Kartę Informacyjną dla każdego uczestnika, zwaną w skrócie TIMS (Trekkers' Information Management System). Oba te dokumenty można było załatwić sobie w Urzędzie, my postanowiliśmy zrobić to przez jakieś biuro, które organizowało trekingi. Okazało się, że takie Biura są czynne do późnych godzin wieczornych, ale nikomu z nas do głowy nie przyszło, że Urzędy (wydające te pozwolenia) są czynne tylko do 17-tej ;) Niestety o tym fakcie dowiedzieliśmy zdecydowanie później.
     Ostatni dzień w Katmandu poświęciliśmy na zakupy drobnych upominków, by po powrocie mieć mniej do odhaczania na liście. Słońce paliło tego dnia, jak każdego innego, skończyliśmy zakupy około 14 i mieliśmy zamiar iść załatwić papiery, ale... naszym dwóm Muszkieterom, zachciało się odpoczynku prysznica i jakiegoś posiłku, no i tak też zrobiliśmy :] Skutkiem tego małego odejścia od harmonogramu dnia, był fakt naszego przyjścia do biura o 16:50, możecie się już chyba reszty sami domyślić. Trudno było nam zrozumieć dlaczego pan nie chce nam sprzedać zezwoleń i kart informacyjnych, co chwilę powtarzał, że do 17:00, przecież było przed 17:00. Ale tu chodziło, że Urząd jest do 17:00, a nawet w tak przemiłym Nepalu w 10 minut nie zdziałają takiego cudu. No i tak o to w ten sposób stanęła przed nami wizja spędzenia kolejnego dnia w Katmandu, nie ukrywam, że mieliśmy już powoli dość tego zgiełku, piekącego gardło smogu i chcieliśmy ruszyć dalej. Podjęliśmy ryzyko i kupiliśmy bilet do Pokhary, mimo, że było tam święto i nie było pewne czy kupimy potrzebne pozwolenia. Przyszliśmy późno i zostały tylko bilety w kabinie kierowcy. Nie były to już fotele z oparciami, tylko same siedziska, które odbiły się traumą na naszych szanownych czterech literkach. Dobrze, że nie jechaliśmy całej trasy około 7h.
    


     W drodze powrotnej do hotelu, wpadliśmy na kolejny pomysł. Postanowiliśmy zajść do innego biura i zapytać się o organizację spływu pontonem. Zadziwiające jest jak oni tam wszyscy odnajdują się w przeróżnych sytuacjach. Powiedzieliśmy jaką mamy sytuację, a przemiły pan przedstawił nam rozwiązanie, które idealnie wgrało się w nasz harmonogram. Pan nam uzmysłowił, że po trekkingu możemy być zbyt zmęczeni na spływ i lepiej go zrobić przed (tylko obawialiśmy się by coś nam się na spływie nie stało, by to nie wykluczyło nas z dalszej przygody). Czyli reasumując następnego ranka w drodze do Pokhary, zaliczamy spływ rzeką Trisuli i spędzamy jeden dzień w Pokharze na załatwienie dokumentów i małe zwiedzanie. Plan był idealny, bo nie traciliśmy dnia, a nawet go zyskaliśmy, bo udało nam się załatwić spływ, wyglądało to pięknie, a nawet zbyt pięknie ;)

podróż lokalnym autobusem.
     O 6 rano zostaliśmy zabrani spod biura przez miłego pana z dnia wczorajszego, który zaprowadził nas na pseudo dworzec autobusowy. Ponownie ujrzeliśmy sznur autobusów przed nami, różnej wielkości i koloru, a ich hmm... stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia. Jednak żadne z nas się chyba tym faktem nie przejęło, bo już jechaliśmy tyloma szrotami, że uznaliśmy auta firmy TATA za nie do zdarcia ;)
     Zapakowaliśmy bagaże i na straży został jeden z Muszkieterów, reszta z nas poszła zająć miejsca, by przypadkiem kogoś tam nam nie wcisnęli. Choć zdaje mi się, że wcisnęli nam dwie kobitki, bo to nie możliwe by w kabinie siedziało 6 osób ;)
     Okazało się, że w Nepalu porządnie popękana przednia szyba, nieszczelna kabina kierowcy, która wciągała spaliny, od których kręciło się mi w głowie, kompletnie nie dyskwalifikowała pojazdu z użytkowania. Zaletą siedzenia razem z kierowcą było to, że mieliśmy doskonały widok na drogę, no i niestety często też na czołówki , bardzo często ;)

przepyszne jedzonko
     Po drodze mieliśmy krótki postój na którym zaserwowano nam przepyszne jedzenie za niecałe 2$, był to talerz z ogromną ilością samych smakołyków. Chyba każdemu z nas brakuje dziś nepalskich smaków. Ja z mężem próbujemy odtworzyć kilka potraw. Jak na razie udało nam się zrobić samosy to takie pierożki z nadzieniem z ziemniaków, grochu i marchewki. Udało nam się zrobić Bhaji albo Puri hehe chyba nikt z nas po dziś dzień nie wie co czym było w tej przepysznej potrawie, która w menu kryła się pod zestawem zwanym Indian Breakfest. Ale o tym opowiem trochę później :D
     Jechaliśmy szczęśliwi na spływ, do tej pory da mnie jest tajemnicą jak została rozwiązana sprawa z naszymi bagażami, że czekały na nas na końcu spływu, najważniejsze jest chyba to, że czekały ;) Droga była długa i kręta, hamulce wydawała dziwne popiskiwania, a skrzynia biegów zadziwiająco chrobotała. Na wąskiej górskiej drodze, dosyć często mijaliśmy stojące zepsute autobusy wokół których kręcili się zaniepokojeni pasażerowie. Sami się zaczęliśmy zastanawiać, jak często psują się te autobusy i cieszyliśmy się, że nasz kulał się dalej ;) Aż tu nagle coś wydało dźwięk "kryk pryk tryk" i... autobus już nie miał ciągu. Mąż siedzący obok powiedział "hmm... cały czas zastanawiałem się kiedy ta skrzynia biegów powie mam dość, dalej nie wrzucam biegu". No i stało się, dołączyliśmy do grupy ludzi z popsutym autobusem :( No i co teraz będzie z naszym spływem, czy poczekają na nas? Czas upływał, a my staliśmy na drodze. Kierowca jednak widział doskonale, że musi nas dostarczyć w dane miejsce, taka była umowa z panem z biura, oni współpracowali ze sobą, to dzięki niemu nasze bagaże na nas czekały w odpowiednim miejscu. Pan kierowca stanął na wysokości zadania i złapał nam jeden z przejeżdżających autobusów i udało nam się dotrzeć na miejsce startu spływu :)
     Wysiedliśmy z autobusu, podeszło do nas dwóch tubylców, wskazali nam małą budkę zbitą z desek, w której mogliśmy się przebrać. Wszystko było na wymiary nepalskiej ludności, więc Iza nie musiała się schylać, ale Muszkieterzy już nie mieli tak dobrze. Niepozorny mały Nepalczyk ubrany w piankę, która sporo odstawała mu od ciała, była o dużo za duża, jakby zdjęta ze starszego brata, wskazał nam kamizelki i kaski. W katalogu ze spływami pokazano nam przepiękne sprzęty jakie dostaniemy, były tam pianki, buty itp. tu nic takiego nie było. Ale nie pozwoliliśmy by zepsuło nam to zabawę, mieliśmy tylko cichą nadzieję, by wyjść z tego cało ;)
     Po krótkim instruktażu jak mamy reagować na komendy: all forward, left back, right forward, stop... itp. Które Bella miała tłumaczyć chłopakom, z czego nic nie wyszło, bo Bella jak spora ilość kobiet ma problemy z określeniem, która to lewa, a która prawa i zanim się zastanowiła, to już była inna komenda, a najczęściej mówiła odwrotnie :D Ruszyliśmy po tym na jedną z naszych wyczekiwanych atrakcji. Nasze silne Chłopaki zostały posadzone na przodzie, ja siedziałam zaraz za nimi, woda przeważnie była spokojna. Na momentach wielkiej piany, nasz mistrz szifu vel mąż Belli kręcił dzielnie filmy opatentowując co rusz to nowy uchwyt aparatu. To trzymał go przyciskając brodą do klatki piersiowej, to starał się go uchwycić zębami, ale niestety wtedy nagrywało się niebo ;) najlepszym patentem okazało się trzymanie aparatu za sznurek w zębach, mankamentem było to, że często się przekręcał. Ale mamy nagrane kilka akcji, tylko nie można mieć problemów z oglądaniem filmów, gdzie lata kamera i akcja się szybko zmienia :D  
   



     Spływ nam przemknął jakoś bardzo szybko, zgodnie na końcu stwierdziliśmy, że dalibyśmy radę popłynąć trudniejszą rzeką. Płynęły z nami jeszcze 3 kobietki i mimo, że chcieliśmy sobie zaszaleć, wywrócić np. ponton by ktoś wpadł do wody, to ograniczała nas reszta załogi. Co prawda było kilka akcji gdzie ponton był wysterowany tak by zmoczyć wszystkich raz z jednej i raz drugiej strony, jednak dla nas było to zdecydowanie za mało.Woda się pieniła, czasem płynęliśmy na poboczne skały, ale zaraz zmieniał się nurt i wypychało nas obracając całym pontonem wokół osi na środek rzeki. Sławek opowiadał mrożące krew w żyłach opowieści o raftingu, jak to jego znajomą wciągnęło z całym pontonem pod skały co lekko nam napędziło strachu i szacunku, ale po chwili Przemek się wiercił jakby chciał nam wyskoczyć z pontonu, by zwiększyć atrakcję ;)

spływ rzeką Trisuli.
     Gdy nurt rzeki osłabł, podziwialiśmy przepiękne widoki, byliśmy tam tacy malutcy czuło się ten wielki ogrom natury otaczającej nas wokół. W górze prowadziła droga, którą przemieszczały się głównie autobusy i ciężarowe auta.

    Większych atrakcji mrożących krew w żyłach dostarczyła nam za to dalsza droga autokarem do Pokhary. Jechaliśmy już innym autobusem z kierowcą rajdowcem. Jazda autobusem do Pokhary to sport ekstremalny, przy którym trzeba mieć:
  • mocne nerwy, bo jazda na tzw. czołówki, to tam chleb powszedni,
  • twarde cztery litery, bo siedzenia już dawno nie widziały gąbki, która po prostu zmurszała i się rozsypała w pył,
  • krzepę w rękach, by móc się mocno trzymać, bo strasznie rzuca, na piaszczystych górskich drogach i zakrętach,
  • odporne płuca na wszędzie otaczający pył, unoszący się z drogi.
     Ten odcinek drogi to pikuś w porównaniu do drogi powrotnej, o której może i całe szczęście, żadne z nas jeszcze nie miało pojęcia ;) Poniżej krótki filmik nagrany podczas naszej drogi do Pokhary, widać na nim jak mijają się autobusy, przejeżdżając po spływającej przez drogę rzeczce ;)



     W kolejnym odcinku rozpoczniemy naszą wędrówkę po jedynym niebie na ziemi, NIEBIE z którego się wraca :)

Podpisano: Bella M.

1 komentarz: