poniedziałek, 23 stycznia 2012

Tajemnicza nocna wyprawa Michała...

     Po ostrej jeździe, do Pokhary zajechaliśmy po zmroku. Ponownie na miejscu wysiadki obskoczyli nas taksówkarze i znów zaczęliśmy ustalać cenę. Szło nam już coraz lepiej i pomimo zmęczenia nieugięcie dyktowaliśmy ceny. Znalazł się w końcu kierowca, który zawiózł nas za przystępną cenę (zawsze się znajduje, to tylko kwestia czau ile masz zamiar poświęcić czasu na negocjacje). Malutkie taxi osiadło pod naciskiem naszych bagaży, które i tak były już pomniejszone, bo w Katmandu zostawiliśmy część rzeczy, które nie miały być nam potrzebne. Nie miały to dobre określenie. Bella tak wcale nie odczuła, brakowało jej kilku rzeczy, które pozostawiła po konsultacjach z kolegami. Bo przecież mała buteleczka jedwabiu do włosów, która pomaga je rozczesać niewiele ważyła, a zaoszczędziłaby nerwów. Kierowca zadzwonił do hotelu zapytać się o drogę. Hotel mieliśmy polecony przez organizatora spływu, który nadmienił byśmy pokazali tam jego wizytówkę, to dostaniemy zniżkę. Wcisnęliśmy się do auta i ruszyliśmy w drogę. Bella była wdzięczna za swoje niewielkie gabaryty, bo zdecydowanie bardziej komfortowo się jechało ;)
     Zaczęło padać, a bagaże na dachu nie były zabezpieczone przed deszczem, Michał zaczął się martwić o swój sprzęt fotograficzny. Na szczęście nie jechaliśmy zbyt długo. Pod hotelem wybiegli do nas z obsługi niewielkie chłopaczki z ogromnymi tęczowymi parasolami (Bella zawsze chciałam taki mieć, jednak zawsze było jej szkoda kasy na zakup). Chłopaki wzrostu Belli chwyciły za nasze bagaże. Jeden taki mały chudy, założył na plecy sobie bagaż mojego męża (około 14kg), a mój kazał koledze wrzucić sobie jeszcze na górę plecaka małżonka (dodatkowe 10kg). Zachwiał się lekko i popędził do hotelu, a Bella z otwartą buzią została moknąc na ulicy przed hotelem :-o Nie pojęte dla mnie to było, jak taki mały człowiek, bo zdawał się mniejszy od Belli, jest w stanie tak sprawnie biegać z takim bagażem. Przede mną rozpościerała się wizja, noszenia 10kg mojego nowego ślicznego czerwonego plecaczka.
Mistrzu Fotografii Sławek
     Szybko załatwiliśmy formalności z pokojami, które tym razem były jasne, przestronne z dużymi łóżkami i z ładną łazienką (bez grzyba na ścianach). Podczas tej podróży Bella z mężem zawsze miała jakiś problem z pokojami, to w łazience kran był wadliwy, lub nie było dla nich pokoju z łazienką i tym razem się bez tego nie obeszło. Woda pod prysznicem mimo zapewnień hotelarzy była zimna, ale przyzwyczailiśmy się do tego. Pomyślałam, że jest już późno i wszystko zużyli goście w hotelu i wykąpałam się w zimnej wodzie. Okazało się jednak chłopaki za ścianą mieli gorącą wodę (eh znów niesprawiedliwość, ale może tak mnie los przygotowywał na twardsze warunki). Zgłosiliśmy ten fakt w recepcji i przyszedł młody chłopak z niedowierzaniem i lekkim zażenowaniem. Puścił wodę w każdym kranie i leciała dobre 10 min, po czym dopiero zrobiła się ciepła. Ucieszyłam się, że przynajmniej rano wezmę sobie ciepły prysznic. Bo wierzcie mi, jak człowiek jest zmęczony, to zimny prysznic to jedna z najbardziej irytujących rzeczy :P
    Po ogarnięciu się po przyjeździe ruszyliśmy na mały rekonesans, byliśmy okropnie głodni musieliśmy znaleźć jak najszybciej jakieś miejsce z dobrym jedzeniem. Wiecie jak się to robi? W Chinach nauczyłam się iść za zapachem. Zawsze najlepiej smakowało, to co ładnie pachniało, a najlepsze jedzenie zawsze było na ulicy.. Zapach to pierwszy znak rozpoznawczy, kolejnym jest ilość osób siedząca w knajpce, bo raczej tych miejsc restauracjami nazwać nie można było :) I tak też zrobiliśmy, dwie przecznice dalej naszą czwórkę za nos pociągnął przecudowny zapach przypraw unoszących się w okolicy.
     Stoliki prawie wszystkie były zajęte, co było kolejnym dobrym znakiem. Zasiedliśmy przy jedynym wolnym stoliku na świeżym powietrzu, chłopaki pierwszy raz zamówili sobie zupę cebulową, po jej spożyciu zgodnie powiedzieli, że była to ich najlepsza zupa cebulowa jaką dotychczas jedli, co potwierdzili także na końcu wyprawy. W Nepalu na wysokościach jada się zupę czosnkową, żeby łatwiej znosić zmianę ciśnienia. Często jest ona podawana jako mieszanka czosnkowej z cebulową. Bella uwielbia czosnek, może go jeść pod każdą postacią, co nie wpływa korzystnie na późniejszy jej zapach wydzielający się z ust, (ale nie martwiła się tym, bo tam wszyscy taki zapach wydzielali :D ). Nie cierpi jednak cebuli, co zawsze było widać, jak ją wybierała z talerza i podrzucała mężowi, ku jego wielkiemu zadowoleniu. Danie chicken chowmien noodles (smażony makaron z kurczakiem), które Bella zamówiła sobie podpatrując je ze stolika obok było również wyśmienite.
Mistrzu Shifu Przemek
     Najedzeni i zadowoleni w drodze powrotnej do hotelu zahaczyliśmy o kafejkę internetową, gdzie robiąc przemiłą niespodziankę Bella obdzwoniła internetowo rodzinkę, znajomych tych bliższych sercu i tych dalszych :) To były jedne z ostatnich rozmów, bo na naszej dalszej trasie było już ciężko z internetem i zasięgiem w telefonie. Później już były tylko pozytywne wibracje wysyłane z samej przełęczy :) do jednych miłe myśli, a do innych mnóstwo pozytywnej energii, a także zdrowia dla naszej Małgorzaty :* (naszej przepełnionej pozytywną energią koleżanki, której los pokrzyżował plany i nie mogła z nami pojechać). Tak sobie pomyślałam, że dzięki takim możliwościom jakie daje nam Internet, podróżowanie po świecie i rozłąka z rodziną nie jest już taka ciężka. 
     Wieczorem w naszym pokoju przy herbatce jaśminowej z czerwonym żeń-szeniem ucięliśmy sobie krótkie pogaduchy ze Sławkiem. Rozmawialiśmy na początku o ciuchach, które zabraliśmy ze sobą, które miały nam zapewnić ciepło na wysokościach (tak faceci też mogą gadać o fatałaszkach co prawda trochę innych niż te nasz kobiece ^^ ). Później Mistrzowie zagłębili się w tematy dotyczące męskich gadżetów zabieranych np. na wędrówki leśne tj. krzesiwa, multinarzędzia, maści odstraszające robale itp. Ta tematyka już nie interesowała Belli więc zabrałam się za robienie notatek z wyprawy w swoim notesiku. Zerkała sobie na nich od czasu do czasu by obserwować swych towarzyszy, jak to przy tych wszystkich opowieściach oczy im się świeciły jak u dzieci na cukierki.
Kiero Wyprawy Michał
     Michał nam gdzieś się zapodział w tym czasie, mówił później że szukał papieru toaletowego i rozmawiał z rodziną. Według późniejszych zeznań Sławka, w nocy, jak wszyscy spali,  Michał  ponoć wstał, ubrał się i wyszedł gdzieś około 2 godziny, nikt z nas do tej pory nie wie gdzie był i co robił. Pytaliśmy się GO o to wiele razy, ale nie chciał zdradzić nic a nic. Sławek mówił, że było to dość dziwne zjawisko i że po powrocie chyba będzie musiał porozmawiać z żoną Michała hi hi.
     W dniu jutrzejszym mieliśmy zaplanowane załatwienie dokumentów (co nam zajęło sporą część dnia, przyprawiło Belle o spuchnięte nogi i ręce). W planie też były zakupy kilku rzeczy na wyprawę m.in. kijków i kamizelki puchowej, bo Bella obawiała się że będzie jej zimno. Właśnie to zimno było zaraz obok braku wody sprawą, która martwiła ją najbardziej. Bella okropnie nie lubi jak jest jej zimno, do tej pory pogoda nam sprzyjała, czasem lekko męczyła nas 30-sto stopniowa temperatura, ale zdecydowanie wolę gorąco niż przeszywający chłód. A tam na wysokościach zapowiadali nam jakieś 4 stopnie, a niestety 4 stopnie to było czasem w pokoju. Ale czasem bywało też tak zimno, że woda w butelkach w nocy nam zamarzała :P
     Miałam zamiar jeszcze wam opisać tu kolejny dzień w Pokharze, ale za dużo byście mieli do czytania, mogłoby was to przypadkiem znudzić ;) więc postanowiłam, że podzielę to na dwa posty. Bella mimo ogromnych starań by pisać mniej jakoś nie potrafi krócej pisać, jest tyle do opowiedzenia, ale wiem, że też wiele mi jeszcze umknęło, chyba trzeba będzie jakiś uzupełnienia wykonać czy coś takiego. Dostałam także telefoniczny anonim, że pomyliłam pewnego dnia małe taxi z busem więc i erratę na końcu trzeba będzie napisać ;)

Podpisano: Bella M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz