wtorek, 29 maja 2012

Nepalskie mana mana tu tu turutu...


     Naszym miejscem docelowy tego dnia to był Manang, nazwa ta zawsze będzie mi się kojarzyła z piosenką z mapetów ;) Tym razem droga nasza była w linii prostej, ale to nie oznacza, że było łatwo... Tego dnia Bella z Muszkieterami częściej widywała się na trasie, może to dlatego, że górki nie przysłaniały jej widoku będącego na przodzie i nie zwiększała dystansu na podchodzeniach. Przed nami rozpościerała się wielka "dzika przestrzeń". W pierwszej fazie szło się całkiem dobrze, radość była niezmierna, gdyż nie trzeba było się wspinać na jakieś duże wzniosłości. 

     Na naszej drodze najczęściej spotykanymi przez nas zwierzakami były chyba krowy. Chodziły sobie własnymi ścieżkami, tak jak u nas chodzą koty i psy, niezależnie od tego czy była to mała mieścina czy duże miasto, takie jak Katmandu. Za zabicie Krowy uważanej w hinduizmie za świętą, płaci się wysoką grzywnę i trafia się do surowego więzienia na kilka lat.

Ale wracając do wędrówki...

     Tego dnia strasznie wiało, był to zimny przeszywający wiatr, który niebezpiecznie hulał po naszych szyjach (odczuliśmy to dość intensywnie wieczorem).
      Przed nami rozpościerała się piękna dolina tylko dość wysoko położona ;) Bella nie miała zwyczaju patrzyć na mapę, od tego był Przemek. Nie chciało mi się wertować przewodników, by dowiedzieć się jaki to etap drogi, będzie nas czekał danego dnia. Tą czynność kultywowali z namaszczeniem każdej kartki moi drodzy koledzy fotografowie Sławek i Michał. Bella uważała, że to wystarczająca ilość osób, która powinna coś wiedzieć ;) I tak oto nie wiedziała, że tego dnia czekało ją do przejścia 25km z około 10kg plecakiem na plecach. Jeszcze nigdy tyle nie przeszłam bez obciążenia, a co dopiero z nim i to na wysokości około 3500m n.p.m.

    Przemka przewiało tego dnia. Piękne słońce, które nam towarzyszyło, było idealnym kamuflażem dla wiejącego wiatru. Ja natomiast poczułam pierwsze objawy choroby wysokościowej. Ale chyba każdy z nas nie czuł się już jak młody Bóg. W każdym widoczne już zagnieździło się zmęczenie, chociaż wydaje mi się, że Jani i Szymek byli w lepszym stanie. Jednak trudno mi to teraz określić, bo jak zamykam oczy to widzę siebie siedzącą,  podpierającą mur i ściskającą się za głowę. Ból głowy dopadł mnie tak silny, że jakbym się pochyliła do przodu, to drogę powrotną na wolność znalazły by chlebki tybetańskie z dżemem :D Mózg mi pęczniał i wydawało się jakby czaszka była dla niego za ciasna.


     Po drodze, w przepięknym miejscu widokowym przeleciał nad nami samolot, kto zgadnie jaka była wtedy myśl Belli ;) Obym tylko nie musiała z powodu choroby wysokościowej wracać takim środkiem transportu, choć widoki zapewne byłyby ujmujące za serce i zapadające głęboko w pamięci, ale mam wątpliwości, czy bym coś zarejestrowała.



     Wiele razy nam mówiono i wiele razy czytaliśmy, by nie dawać dzieciom słodyczy w Nepalu. Tym razem dwojgu chłopcom bawiącym się małą, drewnianą taczką jako świetnym pojazdem do podróży nie byliśmy się w stanie oprzeć. Daliśmy im naszą ostatnią paczkę sezamek ;) Najpierw z małym rozczarowaniem w oczach, że nie otrzymali czekolady patrzyli na to coś z małymi nasionkami... ale później już zajadali się ze smakiem.



     Przed wejściem do Manang zrobiliśmy sobie mały postój i z podziwem patrzyliśmy na lokalnych mieszkańców, którzy dźwigali wielgaśne belki na plecach, a właściwie były one zawieszone na głowie i podpierane plecami. Znów poczułam się maluczka z mym czerwonym plecaczkiem :P

     Manang miasto domów z kamienia i flag na dachach, które zahipnotyzowały mnie i chyba napstrykałam im z setkę zdjęć ;) Sama bym sobie taką z chęcią na dachu zamontowała, ale nie wszyscy domownicy są podobnego zdania ;)
     W tej miejscowości wielu turystów zostawało na aklimatyzację jeden dzień dłużej, tak też i my mieliśmy zamiar postąpić. Wiązało się to z tym, że nie łatwo było znaleźć tam tani nocleg. Rozeszliśmy się w poszukiwaniu noclegu, a głowa napier... niemiłosiernie (wybaczcie ale tylko takie słowo tu pasuje, by oddać ból który świdrował mi w głowie).  Udało nam się znaleźć po jakimś czasie pokoje. Jako, że Bella czuła się najgorzej, zajęliśmy pokój na parterze by nie zwiększać wysokości. Nie miałam ochoty nic jeść, bo czułam, że będzie to mało ekonomiczne, gdyż wszystko zaraz znajdzie drogę powrotną. Przemek także nie czuł się najlepiej, przewiało go i miał dreszcze.

     Nasza przepiękna łazienka uraczyła nas letnim prysznicem, po którym zaczęło mną telepać. Naprawdę kiepsko to wyglądało, pomyślałam o powrocie i lepiej dla nas było nie wracać, bo powrót trwał by już dłużej niż kontynuacja drogi. Zażyliśmy sobie z Przemkiem wspomagacz przeciw grypowy i położyliśmy się spać. Spaliśmy z dobre 4h i wierzcie mi... nie na darmo się mówi, że sen jest najlepszym lekarstwem. Jak wstaliśmy było nam zdecydowanie lepiej. Poszliśmy coś zjeść i nawet pojawiła się ochota na robienie zdjęć :) Wszyscy czekali na odpowiednie światło, na tzw. złotą godzinę, gdzie na szczytach zachodzące słońce rozłoży swe złote promienie. "Miszcz fotografii" Sławomir S. rozstawił się ze swoim sprzętem. Małgorzato tu pomyślałam o Tobie, jak to miałaś dźwigać 25kg statyw Miszcza ;) Rany jak mi Ciebie kochana tam brakowało, ale ja wiem, że Ty myślami byłaś cały czas z nami.
     A tymczasem w pokoju mieliśmy 10 stopni. Gdzieś tam w zakamarkach mojej czaszki czaił się ból głowy. Bella chcąc go uprzedzić, ubrała dwie pary spodni, dwie pary skarpetek i polarową opaskę na głowę. Po czym zapakowała się w puchowy śpiworek i odleciała w krainę snów.
     Na spacerku następnego dnia, ktoś miał na tyle sił, że ćwiczył Taiji na wysokości 4000m n.p.m. ;) My też mieliśmy w swojej kompanii wyczynowca :)


     Co tu dużo pisać, widoki zachwycały, a bark plecaka i spokojny spacerek hmm sama przyjemność ;) Wchodząc spokojnie wspominaliśmy z Przemkiem, ogniska i basenowe spotkania u Wskich. Marzyła nam się grillowana kiełbaska, mieliśmy lekki przesyt, bo tu tylko ryż i noodle (to taki makaron w różnych postaciach). Pod koniec jednak zaczynała znów boleć głowa i postanowiliśmy szybko schodzić. Po powrocie poszliśmy coś zjeść. Sławek zamówił sobie Dhal Bat (takie danie, do którego donoszą dokładki, idealne dla dużych mężczyzn by mogli się najeść), no ale na dokładkę Sławek czekał 20 min, powiem, że był twardy i nie dał się. Szymon postanowił poeksperymentować i zamówił sobie coś innego niż zawsze, dostał ryż i sos curry co wyszło na połowę Dhal Batu, który dzień wcześniej kompletnie mu nie smakował. Jani wyszła z nas wszystkich najlepiej, zamówiła sobie spaghetti z żółtym serem :) nie był to tani zakup.

     Pozdrawiam naszych przesympatycznych Krakowian Jankę i Szymona, nie mogę doczekać się naszego spotkania na nepalskiej wystawie, która zbliża się wielkimi krokami :)


 Podpisano: Bella M.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz