czwartek, 1 marca 2012

Pokonany przez kamień...

     Zasiadłam sobie przed moim notatnikiem zerkam na kolejny dzień i właśnie dziś mija dokładnie 4 miesiące od naszej wizyty w wiosce Tal. Obiecałam wam napisać co nas czekało w miejscu noclegu i kogo tam spotkaliśmy. No to zaczynamy...
     Na miejsce dotarliśmy jako ostatni z całej naszej szóstki, miało to dobre i złe strony. Plusem było powitanie nasz przez Sławka u bram wioski i usłyszenie informacji, że mamy już miejsce do spania i płacimy tylko za jedzenie. Minusem, było to, że jako ostatni mieliśmy prawo do kąpieli pod prysznicem ;) co najczęściej wiązało się z zimną wodą lecącą z kranu :P Wszyscy starali się oszczędzać wodę, by starczyła dla każdego, bo nigdy nie wiadomo kiedy się będzie ostatnim ;P Podczas takich podróży w grupie, człowiek uczy się myśleć także o innych, nawet w tak przyziemnych sprawach jak prysznic. Ale tak naprawdę, to prysznic jest przyziemny... tylko wtedy jak siedzisz sobie w ciepłym domu. W miejscu gdzie nie musisz martwić się o ciepłą wodę, miejsce do spania czy też ciepły posiłek. Na trekingu te przyziemne rzeczy stają się tymi, wokół których kręci się twój cały świat. Reszta problemów umyka, nie myślisz o pracy, która została na biurku, czy też o telefonie, który musisz wykonać w sprawie reklamacji jakiejś pralki czy butów. Życie tam składa się z prostych elementów, które dają Ci taki wewnętrzny spokój, pozbawiony strachu i problemów.

     Prysznic wyglądał jak wychodek na wsi u pewnej 86 letniej babuleńki. Była to taka komórka zbita z desek. Stała sobie w duecie z kibelkiem. W środku podłoga była wykonana z surowego betonu, już od niego samego robiło się zimno i nieswojo. Na kranie wisiała jakaś szmata owinięta wokół wylewki. Nie wiedziałam jeszcze wtedy czemu takie coś tu zamontowano. Dowiedziałam się o tym rano, jak to byłam myć zęby. Otóż kran był zamontowany prawie na wysokości mojego pasa, nie było pod nim zlewu, woda leciała prosto na podłogę. Szmata miała zmniejszyć rozprysk wody, dzięki niej woda zdecydowanie spadała z niższej wysokości i nie opryskiwała tak mocno spodni ;) .................. ale wróćmy do wieczornej kąpieli i wizyty we wsi. Po wykąpaniu się pod letnią wodą, zasiedliśmy sobie przy stoliczku przed domkiem w małym ogródku. Zamówiliśmy sobie lokalny alkohol, takie młode piwko robione przez Panią domu... Rzadko kiedy się tam spotyka mężczyzn w domach, oni przeważnie pracują jako tragarze i całym domostwem zarządzają kobiety. W sumie to prawie jak u nas tylko, my nie musimy nosić drewna na opał i rozpalać w wielkich piecach... Wracając do piwka, to nie dla każdego było ono wskazane. Ja wypiłam tylko kilka łyczków, przyznam się, że mi zbytnio nie smakowało, a i bałam się żeby nie dopadły mnie jakieś problemy żołądkowe :D Gdyż jedną taką osobę z naszej szóstki męczyło coś takiego prawie, przez cały wyjazd.
      Jak słońce tu zachodzi, to temperatura dość mocno spada. W końcu byliśmy już 1700 m n.p.m. Kiedy więc zrobiło się już ciemno i nieprzyjemnie chłodno, przenieśliśmy się do pomieszczenia, gdzie czekały na nas zamówione dania. Na zupkę garlikową (czyt. czosnkową), ktoś zamówił sobie cebulową, a Sławek zdaje mi się, że wziął pomidorową i wspominał ją po ostatni dzień naszej podróży tak ponoć była przepyszna ;) Był jeszcze ryż smażony z warzywami i jajkiem, no i oczywiści ciabaty (placuszki, które zastępowały nam chleb).

     Oprócz naszej szóstki w małym pensjonacie (o ile to można tak nazwać) zatrzymali się Chińczycy, których spotykaliśmy na drodze (których Sławek nie trawił). Dowiedzieliśmy się od nich wielu informacji na temat herbaty. Otóż kochani zielonej herbaty nie powinno się pić na czczo, ponieważ ma podobne działania na żołądek jak kawa, która też nie jest wskazana do picia na pusty brzuch. Zieloną najlepiej pić w godzinę po jedzeniu. Natomiast przed jedzeniem można pić Oolong, herbatę półfermentowaną (tzw. czerwoną), która ogrzewa żołądek i pomaga w trawieniu.
     Dzięki Janince i jej doskonałej znajomości języka angielskiego mogliśmy porozmawiać z kolejnym podróżnikiem. Był to Pan o narodowości niemieckiej, jego wiek określiliśmy około 60. Wielu było tam obcokrajowców w takim wieku, ale nie wielu za co mamy do niego wielki szacun, pokonywało Thorong La Pass na rowerze. Nie był to też wypaśny rower, przygotowany specjalnie na tę wyprawę za kwotę dwudziestu paru tys. zł. Był to zwykły rower wypożyczony w Nepalu, a patrząc na to jak wygląda ich transport, to można sobie wyobrazić jak wyglądał rower. Pan rozpoczął trasę tego samego dnia, zrobił 2 odcinki w jeden dzień. Niestety był zmuszony zatrzymać się tu jeden dzień dłużej, bo rower uwaga... zepsuł się ;) Udało mu się znaleźć osobę, która mu naprawi rower, ale niestety po części do roweru trzeba było się wrócić do Besisahar, czyli całą drogę jaką pokonał. Spotkaliśmy go jeszcze raz na naszej trasie.
chlebek tybetański i Bella ze szczerym uśmiechem :)
      Nauczeni już doświadczeniem co prawda tylko dwudniowym hi hi, ale jednak w sprawach śniadań już dość sporym. Dlatego już wieczorem zamówiliśmy sobie śniadanie na 7:30 rano. Jedni zamówili sobie porridge z jabłkiem, a inni z bananem (to taka owsianka robiona na mleku, bardzo smaczna i bardzo słodka). W menu pojawiły się także ciapaty i chlebki tybetańskie, które posmarowaliśmy dżemem i zapakowaliśmy na drogę w gazetę. Chlebki tybetańskie towarzyszyły nam już na każdym etapie drogi jako nasz prowiant.
     Do czego można porównać taki chlebek by wam przybliżyć i smak i wygląd hmm... właściwie to bardziej jak placek wyglądało. Jest to ciasto pieczone na głębokim oleju czyli wysoko kaloryczne i uwaga mające istotny wpływ na cholesterol. Bo wiecie co... Bella przed wyjazdem zrobiła badania i okazało się, że ma podwyższony poziom cholesterolu. Więc w Nepalu miała zamiar z nim walczyć, ale jakoś się nie dało. A to dlatego, że jedzonko tam przeważnie smażone było na głębokim ojeju, tudzież troszkę mniejszym. Potrawy upstrzone były w jajka itp. produkty, które kompletnie były przeciwnością diety na obniżenie cholesterolu ;) Jak podawali mi jedzenie, to czasem chłopacy dodawali: "no to zaczynamy kolejny dzień walki z cholesterolem". No ale dużo przecież chodziłam, a to się liczyło na plus ;) Wracając do chlebków tybetańskich, to smakiem trochę przypominają pączki, a wyglądem przypominają sprasowane duże pączki :D
     Rankiem ruszyliśmy do wioski Danaqyu położonej na wysokości 2300 m n.p.m. Na całe nasze szczęście ten dzień w chodzeniu nie był taki ciężki. Ten odcinek pozwolił Belli na spokojne dostosowanie się w chodzeniu, nabranie własnej techniki i określenia w jakim tempie najlepiej się jej idzie. Jednak z Przemka butem nie było dobrze, właściwie to but się miał dobrze, gorzej było z Przemka kostką. Coraz mocniej była obcierana, i coraz bardziej mój małżonek był podirytowany. Chyba każda kobieta doskonale wie, jak zachowuje się facet, który cierpi ;) znaczy się choruje, skaleczy się, czy też zdrowotnie coś innego go dopadnie. To nie jest nic miłego, dla drugiej połówki, puśćcie sobie wodze fantazji moi drodzy.... ;) Sławek poradził Przemkowi na noc wkładać kamień do buta, ja poradziłam by także lekko go zmoczył. Pamiętałam jak brat opowiadał, że w wojsku, jak obcierały buty, to do nich sikali. Ja jednak nie chciałam tego proponować mężowi hi hi. Samo zmoczenie wydawało się wystarczające. Mój mąż wkładał kamień przez dwie noce i wreszcie kamień pokonał but i otrzymał za ten czy V dan, bo pokonał but który miał IV dan :D
     Po drodze zrobiliśmy sobie postój w miejscowości Dharapani, gdzie zatrzymaliśmy się na herbatce. Tam obsiadły nas uśmiechnięte dziewczynki. Po rozłożonej mapie jeździła palcem odczytując nam nazwy miast. Dzieci tu są spragnione słodyczy, w przewodnikach wyczytaliśmy, że nie powinno się rozdawać słodyczy dzieciom. Wiecie jak cholernie trudno odmówić tym pięknym ciemnym oczom spoglądającym na Ciebie i tylko słyszysz sweet sweet sweet. To tak jakby się patrzyło na kota ze Shreka ^^ jest okropnie ciężko odmówić. Dziewczynka zapytała się mnie czy mam jakieś słodycze. Powiedziałam, że nie mam, ale przecież cukier jest słodki i wskazałam na cukierniczkę, a ona odpowiedziała:
- No sugar is not sweet.
- So what is sweet?
- CHOCOLATE IS!!! (a jej oczy rozświetliły się błyskiem). Po czym otworzyła cukierniczkę i swoimi paluszkami nasypała mi kilka kryształków cukru na rękę i powiedziała EAT ;) Głupio było mi odmówić. Przypomniałam sobie wtedy czasy, jak u nas nie było łatwo o słodycze. Batony takie jak snickersy czy marsy, widziałam tylko w niemieckich katalogach, wtedy jak chciałam coś słodkiego to też jadłam cukier z cukierniczki :D Ale wtedy cukier był w takich dużych kryształkach i się fajnie rozpuszczał w buzi, teraz takiego już nie widuję. Byliśmy z Przemkiem twardzi do końca i nie daliśmy niczego słodkiego, ale cały dzień strasznie było mi przykro, że tego nie zrobiliśmy ;)



Droga najczęściej była kamienna na tym odcinku. Czasem sypki żwir osuwał się pod butami. Dosłownie się osuwał, bo ziemia gdzieniegdzie była przez słońce całkowicie przesuszona. Pamiętajcie, by być zawsze czujnym i ostrożnym w górach, najlepiej jakbyście chodzili parami. Nawet najlepszemu może się usunąć grunt spod nóg, a wtedy dobrze jest mieć kogoś kto poda Ci pomocna dłoń. Kogoś na kogo możesz liczyć.
W dole wiła się rzeka, a my przeprawialiśmy się co jakiś przez wiszące mosty. Którymi ciężko się chodziło, jak zostały wprowadzone w bujający się ruch. Często jakieś małe źródełka pojawiały się na drodze, i spływały nam pod nogami na ścieżce, co czyniło ją dodatkowo niebezpieczną.



     W Danaqyu pokoje mieliśmy całkiem ładne i duże. Sufit był zabezpieczony folią, by żadne robaczki nam na głowę nie pospadały. Woda była gorąca, więc i kąpiel była cudowna. Małgorzata byłaby zadowolona tym, że można było umyć głowę. Każdy z nas zrobił sobie małą przepierkę, bo lekko już od nas zajeżdżało i nie pomogłyby nawet tic-taci :D
     Było już coraz zimniej Jani i Szymek siedzieli w śpiworach i czapkach. Ja powoli zaczynałam doceniać zakup swojego puchowego śpiworka, który miał mi zapewnić komfort spania przy -16 stopniach. W nocy co jakiś czas budziło nas jakieś skrobanie. Przemek chyba za 5 razem wstał na poszukiwania przyczyny. Czołówką oświetlał ścianę wymurowaną z kamieni, aż tu nagle... w jednej z większych szpar zaświeciły się mu dwa punkciki. Mieliśmy współlokatora, małą mysz, która chrobotała nam w ścianie ;) Rany jak ja się cieszę, że takie sprawy mnie nie ruszają, bo inaczej byłabym niewyspana z rana hi hi. A to było by ciężkim bagażem na kolejny dzień podróży.

Podpisano: Bella M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz